Oliver Sacks w bestsellerze pt. "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem" opisał przypadek schorzenia neurologicznego, które objawiało się między innymi tym, że chorzy pękali ze śmiechu oglądając telewizyjne wystąpienia polityków. Czytałam tę książkę już wieki temu i nie do końca utkwiły mi w głowie nazwy i szczegóły, ale sens historii był taki, że osoby z tym określonym schorzeniem dostawały ataku śmiechu, kiedy wyczuwały, że ktoś zachowuje się nienaturalnie i coś udaje. Przemówienia polityków będące rezultatem współpracy ze sztabem doradców PR wywoływały w nich właśnie taki, dosyć rozbrajający efekt. Najciekawsze było to, że nie zgłębiali oni treści słów - po prostu mowa niewerbalna była dla nich wystarczającym źródłem danych.
Przeciętny przedstawiciel społeczeństwa nie posiada może aż takiej umiejętności diagnozowania, czy ktoś zachowuje się nienaturalnie czy nie, ale nawet niewielka ilość zwykłej uważności pozwala wyczuć, że coś z daną osobą jest nie tak, że coś nie pasuje. Ataki śmiechu nie przydarzają mi się wprawdzie w takich sytuacjach, ale ogarnia mnie albo rozbawienie, albo dyskomfort. Rozbawienie, kiedy nie czuję się zagrożona. Na przykład ostatnio na wykładzie na temat filozofii wschodu wygłoszonym przez przemiłego polskiego filozofa, który chciał zakończyć swoje wystąpienie wspólną medytacją i ni stąd ni zowąd postanowił wcisnąć się z tej okazji w lotos. Ten lotos bolał mnie od samego patrzenia i widać było, że nie jest to codzienna pozycja, w której prowadzący medytuje. Kiedy medytująca publiczność zamknęła oczy, z ulgą wytoczył się więc z tego nieszczęsnego lotosu robionego na dodatek w dżinsach, co było dodatkowym utrudnieniem. Ten gest był tak nieprawdziwy i wymuszony, że niesprawiedliwie przyćmił mi całą, zupełnie niezłą treść poprzedzającego go wykładu, bo mój umysł zdominowało pytanie "po co?". Dyskomfort natomiast czuję, kiedy ktoś mocno przyczepia się do cudzych poglądów i mniej lub bardziej agresywnie je wygłasza albo kiedy ktoś za każdym razem zachowuje się inaczej w zależności od tego, w jakim jest towarzystwie, lub też kiedy fałsz jest wymuszony sytuacją panującą w firmie, w której akurat pracujemy, albo kiedy czyjeś sztuczne zachowanie jest próbą wymuszenia czegoś (np. "Ania nigdy nie pije, ale dzisiaj wzniosła toast, a Ty się nie dasz skusić?"). Tysiące razy zastanawiałam się, dlaczego dajemy się sobie samemu wtłoczyć w takie nienaturalne dla nas zachowanie i jedyna odpowiedź, jaka przychodziła mi do głowy, to że wydaje nam się, że coś zyskamy dostosowując się do danej sytuacji albo prezentując komuś jakieś nie nasze, ale z naszego punktu widzenia przełomowe dla życia na ziemi przekonania.
Tymczasem wg. jogicznej zasady Satji najwięcej zyskujemy, kiedy jesteśmy prawdziwi wobec siebie, innych i świata. To właśnie wtedy zyskujemy największą równowagę i zadowolenie, które dają nam niezwykłą moc płynącą z autentyczności. Satja sprawia, że wzrasta nasza skuteczność działania i łatwiej osiągamy nasze cele (o ile są one zgodne z naszą naturą:-)). Oczywiście nie da się przejść przez życie i być absolutnie nieugiętym w swoich wszystkich zasadach, ale myślę, że warto być nieugiętym w sprawach, które są dla nas priorytetem (np. zdrowie, rozwój osobisty, małżeństwo, dzieci, przyjaźń itp).
Cytując klasyków: "Bądź sobą. Role innych osób są już obsadzone":-)
Przeciętny przedstawiciel społeczeństwa nie posiada może aż takiej umiejętności diagnozowania, czy ktoś zachowuje się nienaturalnie czy nie, ale nawet niewielka ilość zwykłej uważności pozwala wyczuć, że coś z daną osobą jest nie tak, że coś nie pasuje. Ataki śmiechu nie przydarzają mi się wprawdzie w takich sytuacjach, ale ogarnia mnie albo rozbawienie, albo dyskomfort. Rozbawienie, kiedy nie czuję się zagrożona. Na przykład ostatnio na wykładzie na temat filozofii wschodu wygłoszonym przez przemiłego polskiego filozofa, który chciał zakończyć swoje wystąpienie wspólną medytacją i ni stąd ni zowąd postanowił wcisnąć się z tej okazji w lotos. Ten lotos bolał mnie od samego patrzenia i widać było, że nie jest to codzienna pozycja, w której prowadzący medytuje. Kiedy medytująca publiczność zamknęła oczy, z ulgą wytoczył się więc z tego nieszczęsnego lotosu robionego na dodatek w dżinsach, co było dodatkowym utrudnieniem. Ten gest był tak nieprawdziwy i wymuszony, że niesprawiedliwie przyćmił mi całą, zupełnie niezłą treść poprzedzającego go wykładu, bo mój umysł zdominowało pytanie "po co?". Dyskomfort natomiast czuję, kiedy ktoś mocno przyczepia się do cudzych poglądów i mniej lub bardziej agresywnie je wygłasza albo kiedy ktoś za każdym razem zachowuje się inaczej w zależności od tego, w jakim jest towarzystwie, lub też kiedy fałsz jest wymuszony sytuacją panującą w firmie, w której akurat pracujemy, albo kiedy czyjeś sztuczne zachowanie jest próbą wymuszenia czegoś (np. "Ania nigdy nie pije, ale dzisiaj wzniosła toast, a Ty się nie dasz skusić?"). Tysiące razy zastanawiałam się, dlaczego dajemy się sobie samemu wtłoczyć w takie nienaturalne dla nas zachowanie i jedyna odpowiedź, jaka przychodziła mi do głowy, to że wydaje nam się, że coś zyskamy dostosowując się do danej sytuacji albo prezentując komuś jakieś nie nasze, ale z naszego punktu widzenia przełomowe dla życia na ziemi przekonania.
Tymczasem wg. jogicznej zasady Satji najwięcej zyskujemy, kiedy jesteśmy prawdziwi wobec siebie, innych i świata. To właśnie wtedy zyskujemy największą równowagę i zadowolenie, które dają nam niezwykłą moc płynącą z autentyczności. Satja sprawia, że wzrasta nasza skuteczność działania i łatwiej osiągamy nasze cele (o ile są one zgodne z naszą naturą:-)). Oczywiście nie da się przejść przez życie i być absolutnie nieugiętym w swoich wszystkich zasadach, ale myślę, że warto być nieugiętym w sprawach, które są dla nas priorytetem (np. zdrowie, rozwój osobisty, małżeństwo, dzieci, przyjaźń itp).
Cytując klasyków: "Bądź sobą. Role innych osób są już obsadzone":-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.